Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/234

Ta strona została przepisana.

gwiazd konające, ziejące już zapowietrzeniem rozkładu. I były tam jeszcze inne smutki: jaskry mięsiste, głuchej barwy zardzewiałego metalu, hiacynty i tuberozy wiejące dusznością, zamierające w swej woni. A zwłaszcza przeważały popielniki, mnóstwo popielników, wprowadzających po żałobę swych sukni fioletowych i białych, suknie aksamitne w paski, suknie aksamitne gładkie, surowe a bogate.
W środku melancholijnego pola stał Amorek marmurowy, uszkodzony, bo ręka trzymająca łuk odpadła w pokrzywy, uśmiechający się jeszcze pod mchami, od których drżała jego nagość dziecięca.
Albina i Sergiusz weszli po pas w piwonie. Kwiaty białe rozsypywały się deszczem szerokich płatków, odświeżających im ręce, podobnych do wielkich kropli deszczu podczas burzy. Kwiaty czerwone, miały apoplektyczne twarze, których ogromny śmiech niepokoił ich. Weszli na lewo, na pole ułanków, gąszcz giętkich, smukłych krzewów, zachwycających niby cacka japońskie, opatrzone milionem dzwoneczków.
Przechodzili następnie przez łany przetaczników z gronami fioletowemi, łany przepyszlinów i pelargonij, po których zdawały się przebiegać ognie, czerwone, różowe, białe, białością rozpaloną żaru, a podsycane nieustannie najlżejszemi podmuchami wiatru. Musieli okrążać firanki z gladyolusów, wielkich jak trzciny, wznoszących łodygi kwiatów, płonących w jasności z bogactwem