Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/243

Ta strona została przepisana.

— Zaraz w pierwszych dniach wzięłam się do poszukiwań. Spędzałam całe dnie w Paradou, przetrząsałam każdy najmniejszy nawet kąt zieloności, dlatego jedynie, aby się znaleźć na jaką godzinę na tej polance. Ileż to poranków straciłam napróżno, wślizgując się między ciernie, zwiedzając najdalsze kąty parku!... O, jabym je poznała odrazu, to zaczarowane schronienie, po ogromnem drzewie, które ma je okrywać dachem z liści, po trawie miękiej, jak plusz jedwabny, po ścianach zielonych krzewów, których nawet ptaki przebić nie mogą!
Objęła jedną ręką Sergiusza za szyję, podnosząc głos prosząco:
— Powiedz! Teraz jest nas dwoje, będziemy szukali, znajdziemy... Ty, że jesteś taki silny, będziesz rozchylał przedemną duże gałęzie, abym się mogła dostać, aż do środka leśnych gąszczów. Kiedy się zmęczę, będziesz mię nosił, pomożesz mi przeskakiwać strumienie, a jeżeli nam się zdarzy zabłąkać, będziesz się wdrapywał na drzewa... Ale co za radość, gdy będziemy mogli usiąść przy sobie pod dachem z liści w środku polanki! Opowiadano mi, że tam jedna minuta warto tyle, co całe życie... Powiedz, Sergiuszu, mój dobry, zaraz od jutra zabierzemy się, będziemy przeszukiwali park wszak za krzakiem, aż dopóki nie zadowolnimy naszego pragnienia.
Sergiusz ruszał ramionami, uśmiechając się.
— Na co to? — rzekł. — Czyż nie jest dobrze w kwie-