Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/245

Ta strona została przepisana.

linę niby węże. I rozbawili się na tem rumowiska, schodząc w głąb jam, wyszukując różnych szczątków, starając się dojść czegoś z tej spopielonej przeszłości. Nie przyznawali się do swej ciekawości, gonili się pośród kawałków podłóg i zwalonych ścian; ale naprawdę ciągle mieli na myśli tylko legendę tych ruin, tę panią piękną, niby dzień, stąpającą niegdyś w swej jedwabnej sukni po tych schodach, po których dziś jaszczurki przechadzały się leniwie.
Sergiusz stanął w końcu na najwyższej kupie gruzów, patrząc na park roztaczający swoje olbrzymie zielone przestrzenie, szukając pomiędzy drzewami szare plamy pawilonu. Albina, stojąc obok niego, milczała zamyślona.
— Pawilon jest tam, na prawo — rzekła, nie czekając zapytania. — Nic więcej z budynków nie zostało. Czy widzisz, tam, przy końcu tej alei lipowej?
Umilkli znowu, I jakby w dalszym ciągu rozmyślań snutych przez oboje w milczeniu, odezwała się Albina:
— Kiedy szedł do niej schodził zapewne tą aleją i okrążywszy te wielkie kasztany, wchodził pod lipy... Zabierało mu to najwyżej kwadrans czasu.
Sergiusz ust nie otwierał. Gdy powrócili, zeszli aleją, okrążywszy wielkie kasztany i weszli pod lipy. Była to droga miłości. Na trawie upatrywali śladu kroków, kokardki zgubionej, powiewu pachnącego przeszłością, jakiejś wskazówki, któraby