uśmiech pięknego dziecka, otwierającego oczy wśród białości swej poduszki.
— Gdzie mię prowadzisz? — powtarzał Sergiusz.
A Albina śmiała się, nie chcąc odpowiadać. Kiedy doszli do rzeczki przerzynającej ogród przy końcu kwietnika, stanęła przykro zawiedziona.
Woda była jeszcze wezbrana po ostatnich deszczach.
— Nie będziemy mogli przejść — mruknęła. Zwykle zdejmuję trzewiki i podnoszę suknię. Dziś jednak, woda sięgałaby nam aż do pasa.
Szli przez chwilę wzdłuż rzeki, szukając jakiego brodu. Młoda dziewczyna mówiła, że to nadaremnie, że znała wszystkie dziury. Dawniej był tu most. Zawaliwszy się zasiał on rzekę wielkiemi kamieniami, pomiędzy któremi woda przepływała pieniąc się i tworząc wiry.
— Wezmę cię na plecy — rzekł Sergiusz.
— Nie, nie chcę. Gdybyś się pośliznął, to dalibyśmy oboje znakomitego nurka... Nie wiesz, jakie to kamienie zdradzieckie.
— Wejdźże mi na plecy.
W końcu dała się skusić. Rozpędziła się, skoczyła jak jaki chłopak, tak wysoko, że znalazła się jak na koniu, na szyi Sergiusza. Czując, że on się chwieje, zawołała, że jeszcze nie jest dość silny, że chce zejść. Potem znowu wskoczyła dwa razy, raz po raz. Ta zabawa podobała się im niezmiernie.
— Kiedy skończysz? — rzekł młodzieniec, śmiejąc
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/248
Ta strona została przepisana.