Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/249

Ta strona została przepisana.

się. — A teraz trzymaj się mocno. Nastąpi chwila stanowcza.
I w trzech lekkich skokach przebył rzekę, zamoczywszy ledwie końce stóp. Pośrodku jednak zdało się Albinie, że się pośliznął. Krzyknęła, chwytając go za szyję obu rękami. A on ją niósł już w galopie jak koń, po delikatnym piasku przeciwnego brzegu.
— Wio, wio — wołała uspokojona, rozweselona tą nową zabawą. Biegł tak, dopóki chciała, tupiąc nogami, naśladując odgłos kopyt. Ona klaskała językiem, wzięła dwa kosmyki jego włosów, pociągając niemi jak lejcami, aby go zwrócić na prawo, albo na lewo.
— Stój, przyjechaliśmy — rzekła, klepiąc go po paliczkach. Zeskoczyła na ziemię, a on, spocony, oparł się o drzewo, aby nabrać tchu. Wtedy wyłajała go, grożąc, iż jeżeli znowu zachoruje, nie będzie go pielęgnowała.
— Dajże pokój! To zdrowo dla mnie — odpowiedział. — Jak odzyskam siły, będę cię nosił całemi dniami... Gdzie mnie prowadzisz?
— Tutaj — rzekła, siadając wraz z nim pod olbrzymią gruszą.
Byli w dawniejszym sadzie parku. Żywopłot i tarniny, ściana zieloności poprzerywana szczerbami, tworzyły tu jakby osobny ogród. Był to las drzew owocowych, niedotkanych nożem ogrodnika przez wiek cały. Niektóre pnie przekrzywione potężnie, rosły ukośnie pod ciosami burz, które