Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/250

Ta strona została przepisana.

je pochyliły. Inne zaś, pogarbione w ogromna sęki, spękane, z głębokiemi zagłębieniami, zdawały się trzymać ziemi tylko olbrzymiemi ruinami swej kory. Wysokie gałęzie, uginające się corocznie pod ciężarem owoców, rozpościerały w dal swe niezmierne wachlarze, nawet gałęzie nadłamane dotykające ziemi, nie przestawały rosnąć i owocować, wzmocnione przez nowe soki. Drzewa użyczały sobie wzajemnie naturalnych podpór, były to już zresztą tylko pokręcone filary podpierające liściaste sklepienie. Tworzyło ono długie galerye, to znów lekkie halle, lub naraz osuwało się płasko, prawie aż na ziemię. W koło każdego kolosa dzikie odroślą tworzyły gąszcze, dodawały plątaninę swoich młodych łodyg, których drobne owoce miały jakiś kwasek wyborny. W zielonawem świetle rozlewającem się niby woda jasna w wielkiej ciszy mchów, rozlegało się jedynie głuche spadanie owoców, które wiatr strącał.
Były tam morele, niby patryarchy dźwigające dzielnie swe stare lata, sparaliżowane z jednej strony, z mnóstwem suchych gałęzi, podobnych do rusztowania przy katedrze; ale w drugiej swej połowie takie żywe, takie młodzieńcze, że nowe pączki rozsadzały chropowatą korę na wszystkie strony. Czcigodne śliwy całe siwe od mchów rosły jeszcze, aby pić gorące słońce bez najmniejszego spłowienia innych liści. Wiśnie budowały całe miasta, domy o kilku piętrach urządzając schody, to znów podłogi z gałęzi, obszerne, jakby dla