Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/251

Ta strona została przepisana.

dziesięciu rodzin. Potem były jabłonie z nadwyrężonemi krzyżami, z powykręcanemi członkami, jakby ogromne kaleki z sękatą skórą, pokrytą plamami zielonej rdzy. Gładkie grusze ustawiające niezmierną gromadę wysokich, cienkich łodyg, niby skrawek widoku jakiego portu, z brunatną siatką masztów na horyzoncie; różowawe brzoskwinie zdobywające miejsca wśród natłoku swych sąsiadów, uprzejmym uśmiechem i powolnem wciskaniem się pięknych dziewcząt, zabłąkanych pośród tłumu. Niektóre drzewka, cięte niegdyś w szpalery, rozbiły podtrzymujące je nizkie mury i hulały teraz uwolnione od drewnianej kraty, wiszącej w szczątkach na ich ramionach; rozrastały się one dowolnie, zachowawszy ze swego szczególniejszego kształtu, tylko pozory drzew eleganckich, poniewierających na włóczędze łachmany swego galowego stroju. A przy każdym pniu, przy każdej gałęzi, od jednego drzewa do drugiego, rozrzucały się bezładnie winorośle. Krzewy winne podnosiły się niby śmiechy szalone, czepiały się jakiegokolwiek wysokiego sęczka i biegły znów dalej o wybuchu śmiechów głośniejszych, udzielając wszystkim innym liściom wesołego upojenia winnych gałązek. Ta zieloność jasna, przeświecająca złotem słońca, zapalała sztucznem podnieceniem sterane głowy wielkich starców sadu.
Potem, na lewo; rzadziej rozstawione drzewa migdałowe dozwalały dyniom podobnym do upadłych księżyców dojrzewać w słońcu. Były takie