Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/252

Ta strona została przepisana.

na brzegu strumienia przepływającego sad, melony pokiereszowane brodawkami, gubiące się wśród czołgających się liści, również lakierowane kawony, doskonale owalne niby strusie jaja. Na każdym kroku, krzaki porzeczek zagradzały dawniejszę aleje, ukazując przejrzyste grona swych owoców, rubiny, z których każdy lśnił się kroplą światła. Ściany malin rozpościerały się jak dzikie ciernie, a ziemia była wielkim dywanem poziomek, zielonością usianą dojrzałemi jagodami, których woń zalatywała wanilią.
Ale czarowny zakątek sadu był jeszcze dalej na lewo pod skałami, które tu się poczynały. Wchodziło się do gorącego kraju, do naturalnej cieplarni, gdzie słońce padało prostopadle. Najprzód przechodziło się między olbrzymiemi drzewami figowemi. Rozchwiane przeciągały one swe gałęzie jak szarawe ramiona, ociężałej senne, tak zawalone włochatym rzemieniem swoich liści, że chcąc przejść, trzeba było łamać młode pędy puszczające się ze starych przez wiek wysuszonych korzeni.
Naztępnie szło się między bukietami mącznic a zielonością olbrzymich bukszpanów z czerwonemi jagodami, które czyniły je podobnemi do kukurydzy, ozdobionej pomponami ze szkarłatnego jedwabiu. Dalej był starodrzew alizy, lazerole, jujuby; a na jego brzegu ciągnęły się granaty szlakiem zielonych wiecznie kęp. Owoce na granatach ledwie się zawiązywały wielkości dziecinnej pięści;