tkwiące na końcach gałązek purpurowe kwiaty zdawały się posiadać lekkość owych ptaków na wyspach, co traw nie uginają pod sobą. I dochodziło się w końcu do lasu drzew pomarańczowych i cytrynowych wspaniale rosnących w gruncie. Gładkie pnie tworzyły brunatne kolumnady, lśniące liście rzucały na błękit nieba wesołość swego jasnego kolorytu, wydłużały cienie w śpiczaste wązkie blaszki rysujące na ziemi miliony palm indyjskiej materyi. Cienie miały tutaj wdzięk odrębny, przy którym cienie sadów europejskich stawały się mdłe. Była tu jakaś leniwa rozkosz światła rozsypującego się w kurzawę lotnego złota, pewność wiecznej zieloności, siła zapachów nieprzerwanych: przenikającego zapachu kwiatów, macniejszego zapachu owoców; dającego ciału jakąś giętkość gorących krajów.
— I będziemy mieli śniadanie! — zawołała Albina, kleszcząc w ręce. — Jest przynajmniej dziewiąta, jestem porządnie głodna!
Wstała. Sergiusz wyznał, że jadłby i on także chętnie.
— Gapiątko — mówiła znowu — nie zrozumiałeś, że cię prowadzę na śniadanie. Nie poginiemy tu z głodu. Wszystko jest nasze.
Weszli pod drzewa rozchylając gałęzie, wciskając się tam, gdzie najgęściej było owoców. Albina, która szła naprzód; zebrawszy suknię w ręku, odwracała się, zapytując towarzysza słodkim głosem;
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/253
Ta strona została przepisana.