Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/254

Ta strona została przepisana.

— A ty, co lubisz: gruszki, morele, wiśnie, porzeczki?... Uprzedzam cię, że gruszki jeszcze zielone, ale i tak są doskonałe.
Sergiusz zdecydował się na wiśnie. Albina powiedziała, że istotnie można zacząć od tego. Ale kiedy on chciał wyleźć na pierwszą spotkaną wiśnię, ona kazała mu przedzierać się za sobą jeszcze dobre dziesięć minut, przez okropną gmatwaninę gałęzi. Na tem drzewie wiśnie nic nie były warte, na tamtem zbyt kwaśne, na innem znów dojrzeją dopiero za tydzień. Znała każde drzewo.
— Ot, tutaj wyleź — rzekła wreszcie, zatrzymując się przed wiśnią, tak obciążoną owocami, że grona zwieszały się aż do ziemi, niby pozawieszane grona korali. — Sergiusz, umieściwszy się wygodnie między dwoma gałęziami, wziął się do śniadania. Nie słyszał już Albiny. Sądził, że jest o parę kroków dalej, na innem drzewie, tymczasem spojrzał na dół ujrzał ją leżącą spokojnie na wznak pod jego drzewem, leżąc tak, jadła wiśnie, nie posługując się nawet rękami, samo bowiem drzewo podawało jej owoce do ust.
Zobaczywszy, że ją spostrzegł, śmiała się długo, rzucając się po trawie, jak ryba biała wyrzucona z wody, kładąc się na brzuchu, czołgając się łokciami, okrążając drzewo i nie przestając chwytać ustami najpiękniejsze wiśnie.
— Wyobraź sobie, one mnie łaskoczą! — wołała. — Ot znów jedna na szyję mi spadła. A jakie