Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/258

Ta strona została przepisana.

ga łobuzów, którzy może pomyślą później o pocałowaniu się w policzki, gdy zabraknie przysmaków na drzewach. A co za wyborny zakątek natury na pierwszą swawolę! Gęstwina z wybornemi kryjówkami. Ścieżki, na których niepodobna było zachować powagi, tyle smacznych uśmiechów wychylało się ze ścian.
W tym szczęśliwym sadzie, park tchnął łobuzowstwem krzewów rozbiegających się w nieładzie; świeżością cienia wzbudzającą apetyt, starością poczciwych drzew, podobnych do dziaduniów darzących łakotkami. Nawet w zielonych zaciszach mchów pod złamanemi drzewami, które zmuszały ich do czołgania się jedno za drugiem w kurytarzach z liści tak ciasnych, że Sergiusz zaprzęgał się śmiejąc do nagich nóg Albiny, nawet tam nie spotykali niebezpiecznego rozmarzenia ciszy. Żadne pomieszanie nie szło ku nim z lasu rozbujałego.
A kiedy dość już im było moreli, śliwek, wisien,, pobiegli pod drzewa migdałowe, zajadając migdały zielone, zaledwie wielkości grochu, schylali się po poziomki w trawie, niecierpliwiąc się, że kawony i melony nie były dojrzałe. W końcu Albina zaczęła biedź ze wszystkich sił, ścigana przez Sergiusza niemogącego jej schwytać. Weszła pomiędzy drzewa figowe, przeskakując duże gałęzie, zrywając liście, które rzucała za siebie na swego towarzysza.