Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/261

Ta strona została przepisana.
X.

W osiem dni później przedsięwzięli snów wielką podróż po parku. Chodziło o to, aby pójść dalej niż sad, na lewo w stronę zielonych łąk przerżniętych czterema strumieniami. Pójdzie się kilka mil trawami, będzie się żyło z rybołówstwa w razie zabłąkania.
— Zabieram mój nóż — rzekła Albina — pokazując nóż chłopski z grubem ostrzem.
Ponakładała wszystkiego do swoich kieszeni, sznurki, chleb, zapałki, małą flaszkę wina, trochę gałganków, grzebień, igły. Sergiusz niósł kołdrę; ale już przy końcu alei lipowej, kiedy doszli do ruin pałacu, kołdra zawadzała mu do tego stopnia, iż schował ją pod kawałkiem zwalonego muru.
Słońce było wysoko, Albina straciła trochę czasu na swoje wybieranie się. W gorącu dnia szli jedno obok drugiego, prawie poważni. Udawało im się robić aż do dwudziestu kroków bez potrącania się żartami.
Rozmawiali.
— Ja nigdy się nie budzę — rzekła Albina — Dobrze spałam tej nocy. A ty?