Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/263

Ta strona została przepisana.

wane wdzięcznym liściem gromady wierzb. To kobierce traw były puszyste, podobne do sztuk aksamitu; mocno zielone bladły zwolna w oddali rozpływając się w gorąco-żółtej barwie na skraju horyzontu, w pożarze słonecznym. Tam, na samym skłonie, wierzby wyglądały jak szczerozłote w pośród drżącego światła. Tańczące pyłki przeciągały świetlnemi prądami nad wierzchołkami traw, a przy niektórych podmuchach wiatru przelatującego samotnie nad temi trawami, mieniły się jak mora jakiemś drżeniem pieszczonej rośliny. Wzdłuż najbliższych łąk tłumy drobnych białych stokrotek, kupami, w nieładzie, w gromadkach, niby ludność mrowiąca się na bruku w dzień publicznego święta, zaludniały swą wylaną wesołością czarność trawników. Jaskry miały w sobie wesołość brzękadeł z polerownej miedzi, dźwięczących za lada muśnięciem skrzydełka muchy. Duże samotne maki wybuchały niby czerwone petardy, dalej znów szły gromadami, rozpościerając rozkoszne kałuże, niby dna cebrów purpurowych jeszcze od wina. Duże bławatki kołysały lekko swe uwieńczone główki, a za każdym podmuchem zdawało się, iż wianki ich ulecą z wiatrem. Rozściełały się dywanami liczne gatunki rdestów, kostrzewy, stokłosy, mietlice, taszniki, żmijowce. Sterczały długie i wątłe włosy dzięcieliny. Koniczyna rozkładała swe liście gładkie i powycinane; babki wznosiły lasy włóczni, lucerna tworzyła warstwy miękie, pierzyny z zielonawego atłasu, przetykanego fiole-