Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/265

Ta strona została przepisana.

mi, taka czysta, taka jasna, iż odbijała niby świerciadło najmniejszą trzcinę nadbrzeżną. Albina i Sergiusz musieli iść długo z prądem mniej szybkim od nieb, zanim napotkali drzewo, którego cień pławił się w jej leniwych falach. Jak daleko okiem sięgnęli, widzieli wodę nagą, przeciągającą swe jasne ciało na łożu traw, zasypiającą w słońcu, snem lekkim, na wpół rozwiniętego niebieskawego węża. Doszli wreszcie do klombu z trzech wierzb; dwie z nich miały stopy w wodzie, jedna zaś rosła tuż w pobliżu na brzegu. Pnie zdruzgotane, wykruszone przez lata, były uwieńczone czuprynami jasnych dziecinnych włosów. Cień był taki blady, iż rzucał zaledwie widoczną kratkę na słoneczny brzeg. Woda jednakże, dotąd równa i gładka, tutaj miała jakieś drżenie, zmącenie jakieś przejrzystej powierzchni, ukazujące, jakby zadziwienie tym woalem, rzuconym na nią. Pomiędzy trzema wierzbami rozciągał się kawałek łąki, rozrzucający maki polne, nawet po szparach dziuplastych pni. Rzekłby kto — namiot zielony, rozpięty na trzech kołkach, nad wodą, w falującej pustyni traw.
— To tutaj, to tutaj! — zawołała Albina, wsuwając się pod wierzby.
Sergiusz usiadł obok niej, nogami prawie dostając do wody, rozglądając się dokoła, mówiąc:
— Ty wszystko znasz, wiesz najlepsze miejsca. Możnaby rzec, że to wyspa, mająca dziesięć stóp kwadratowych, napotkana na pełnem morzu.
— Tak, jesteśmy w siebie — odrzekła — taka ura-