Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/267

Ta strona została przepisana.

Przez pół godziny szczerze się starała złapać rękami małe rybki. Podniosła suknie, związane kawałkiem szpagatu, posuwała się wolno z niesłychanemi ostrożnościami, aby nie poruszyć wody, a kiedy była tuż koło rybki kryjącej się między dwoma kamieniami, zanurzała rękę i narobiwszy wielkiego plusku, wyciągała garść żwiru. Sergiusz śmiał się wtedy z całego serca, co sprowadzało ją na brzeg, oburzoną, wołającą do niego, że nie miał prawa się śmiać.
— Ale — rzekł w końcu — przy czem ty ją ugotujesz, tę rybę? Niema drzewa.
To ją ostatecznie zniechęciło. Zresztą owe ryby wydały jej się wcale nieszczególne. Wyszła z wody, nie myśląc o włożeniu napowrót pończoch. Biegała po trawie, aby się wysuszyć, i odnalazła swój śmiech, bo trawy łaskotały jej nagie podeszwy.
— O, biedrzeniec — rzekła nagle, rzucając się na kolana. — To dopiero coś wybornego! Będziemy mieli ucztę.
Sergiusz musiał położyć na stół kupę biedrzeńca, jedli go z chlebem. Albina twierdziła, że to jest lepsze niż orzechy. Usługiwała jako pani domu, krajała chleb Sergiuszowi, ani na chwilę nie chcąc powierzyć mu swego noża.
— To ja jestem kobieta — odpowiadała poważnie na wszelkie buntownicze pokuszenia się z jego strony.