Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/269

Ta strona została przepisana.

chania, który zatrzymuje małych ludzi dziesięcioletnich wobec dziewczątek przechodzących w białych sakiewkach.
W koło nich łąki szeroko otwarte dodawały im otuchy w tej lekkiej obawie jaką czuli jedno przed drugiem. Wiedzieli, że są widziani przez wszystkie trawy i niebo, którego błękit spoglądał na nich poprzez wiotkie liście i było im z tem dobrze. Namiot z wierzb nad ich głowami był kawałkiem przezroczystego materyału, jak gdyby Albina zawiesiła tu kawał swej sukni. Cień był jasny, nie tchnął omdleniem głębokich gąszczów, ani szeptem tajemniczych zielonych zakątków. Z krańców horyzontu szło ku nim wolne powietrze, powiew zdrowia, przynoszący świeżość tego morza zieleni, tej rozkołysanej fali kwiatów. A u stóp ich rzeka była jedną młodością więcej, niewinnością, której cienki świeży głosik zdawał im się dalekiem odzywaniem się jakiegoś śmiejącego się towarzysza.
Szczęśliwa samotność, takt, pogodna, której nagość roztaczała się z czarującą bezczelnością nieświadomści! Ogromne pole, wobec którego mały trawnik, służący im za pierwsze posłanie, miał naiwność kołyski.
— I koniec — rzekła Albina, wstając — jużeśmy spali.
On był trochę ździwiony, że to się skończyło tak prędko. Wziął w rękę koniec jej spódnicy i ciągnął, jak gdyby chciał ją ku sobie nachy-