A obróciwszy się aby pocałować ołtarz, znów wrócił, z lewą ręką poniżej piersi, z prawą wyciągniętą i błogosławił kościół pełen wesela słonecznego i świegotu wróbli.
— Benedicat vos omnipotem Deus, Pater et Filius et Spiritus Sanctus.
— Amen — rzekł chłopiec, żegnając się.
Słońce podnosiła się, a wróble się ośmielały. Ksiądz czytał, na kartonie z lewej strony, ewangelię świętego Jana, oznajmiającą wieczność Słowa, a słońce zapalało ołtarz, bieliło jego ścianki udające marmur, zjadało światło dwóch świec woskowych, których krótkie knoty tworzyły już tylko dwie ciemne plamy. Tryumfujące słońce otaczało glorią krzyż, lichtarze, ornat, welon na kielichu, wszystko to złoto blednące w jego promieniach. A kiedy ksiądz, wziąwszy kielich, przykląkł i opuścił ołtarz, aby powrócić do zakrystyi, z beretem na głowie, poprzedzony przez chłopca odnoszącego ampułki i ręcznik, słońce pozostało samo panem kościoła. Weszło z kolei na obrus, zapalając blaski na drzwiczkach cymboryum, święcąc żyzną obfitość majową. Gorąco biło z posadzki. Pobielone ściany, wielka Matka Boska, sam Chrystus nawet, wszystko, wzbierało życiem, jak gdyby śmierć zwalczona została przez nieśmiertelną młodość ziemi.