Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/270

Ta strona została przepisana.

lić. Upadła na kolana, śmiejąc się i powtarzając:
— Co takiego? Co takiego?
Nie wiedział, brał ją za łokcie, patrząc na nią. Przez chwilę chwycił ją za włosy, aż krzyknęła. A kiedy znów się podniosła, zatopił twarz w trawie ciepłej jeszcze od jej ciała.
— I koniec — rzekł, podnosząc się również.
Aż do wieczora przebiegali łąki. Szli przed siebie, przez ciekawość. Zwiedzali swój ogród, Albina szła naprzód, węsząc jak młody pies, nie mówiła nic, ciągle w poszukiwaniu szczęśliwej polanki, chociaż tu nie było tych drzew wysokich, o jakich ona śniła. Sergiusz otaczał ją różnemi niezgrabnemi grzecznościami; aby rozchylić wysokie trawy, rzucił się tak ostro iż o mało jej nie wywrócił; kiedy chciał jej pomódz do przeskoczenia jakiego strumyka, to brał ją wpół tak mocno, że to sprawiało jej ból. Wielką ich radością było odnalezienie tamtych trzech rzek.
Pierwsza płynęła łożyskiem kamienistem, pomiędzy dwoma nieprzerwanemi szeregami wierzb, tak gęstych, że musieli wśliznąć się po omacku między gałęzie, narażając się na spadnięcie w wodę. Sergiusz wszedł w wodę pierwszy i, mając ją tylko po kolana, pochwycił Albinę na ręce i zaniósł na brzeg przeciwny, aby się nie zamoczyła.
Druga rzeka, cała czarna pod cienistą aleją wysokich drzew, przesuwała się opieszale z lekkim