Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/271

Ta strona została przepisana.

szmerem, z białem łamaniem się atłasowej sukni, powłóczystej, noszonej przez rozmarzoną damę w głębi lasu. Przestrzeń głęboka, lodowata, niepokojąca, którą udało im się przejść przy pomocy pnia leżącego na poprzek od jednego brzegu do drugiego. Przeszli na czworaku, poruszając dla zabawki nogą zwierciadło ciemnej stali a potem śpiesząc się z przerażeniem na widok strasznych oczu, które za najmniejszem rozpryśnięciem się kropel poruszały się w uśpionym prądzie.
Ale ostatnia rzeka zstrzymała ich najdłużej. Ta była swawolna, jak oni. Przy niektórych zakrętach powolniejsza, przelatywała potem ze śmiechem perlistym, pomiędzy dużemi kamieniami, uspakajała się w cieniu klombu krzewów, zdyszana, drżąca jeszcze; zdradzała po kolei wszelkiego rodzaju humor, mając za łożysko to piaski delikatne, to płyty skaliste, to znów żwir lub tłustą, rodzaj na ziemię. Albina i Sergiusz chlapali się w niej przecudnie.
Szli wstecz rzeki boso, woląc iść wodą, aniżeli trawą, zatrzymywali się przy każdej wyspie tamującej im drogę. Wylądowywali tam, zdobywali dzikie kraje, odpoczywali w pośród wysokiego sitowia, wysokich trzcin, które jakby naumyślnie dla nich tworzyły chatki rozbitków. Cudny powrót, urozmaicony widowiskiem roztaczających się wybrzeży, ożywiony wesołością wartkich wód. Kiedy już opuszczali rzekę, Sergiusz zrozumiał, że Albina ciągle czegoś szukała wzdłuż brzegów,