Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/274

Ta strona została przepisana.

znali algi, wydostawszy się z jasności białego dnia. A kiedy już tylko liście mieli w koło siebie, kiedy żadna przerwa nie ukazywała im w oddali słonecznych przestrzeni parku, spojrzeli na siebie uśmiechnięci, z niewyraźną obawą.
— Jak tu dobrze — rzekł cicho Sergiusz.
Albina spuściła głowę, niezdolna przemówić, tak ją ścisnęło w gardle. Nie obejmowali się, jak to zwykle czynili; z rękami opuszczonemi, z głowami nieco pochylonemi, szli, nie dotykając się siebie. Sergiusz zatrzymał się, widząc łzy, spadające z policzków Albiny i ginące w jej uśmiechu.
— Co ci jest? — zawołał. — Cierpisz? Zraniłaś się?
— Nie — odrzekła — ja się śmieję naprawdę. Ja nie wiem, ale to woń tych wszystkich drzew pobudza mię do łez.
Spojrzała na niego i dodała:
— I ty płaczesz także. Widzisz sam, że to przyjemnie.
— Tak — szepnął — cały ten cień tak jakoś chwyta człowieka, że możnaby rzec, iż się wchodzi w coś tak niesłychanie miłego, że aż boli. Nieprawdaż?... Ale gdybyś miała jaki powód do smutku, powinnaś mi powiedzieć. Ja nie zrobiłem ci przykrości, nie jesteś zagniewana na mnie?
Przysięgła, że nie. Jest bardzo szczęśliwa.
— Więc dlaczego się nie bawisz? Chcesz, to zabawimy się w bieganie?