Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/275

Ta strona została przepisana.

— O nie, nie w bieganie — odpowiedziała, krzywiąc się z miną dorosłej dziewczyny.
A kiedy jej mówił o innych zabawach, o włażeniu na drzewa po gniazda, o szukaniu poziomek lub fiołków, powiedziała w końcu z pewnem zniecierpliwieniem:
— Jesteśmy za wielcy, to niema sensu zawsze się bawić. Czyż ci nie przyjemniej iść tak obok mnie zupełnie spokojnie?
Istotnie, ona chodziła w taki przyjemny sposób, że doznawał najmilszej w świecie uciechy, słuchając tylko odgłosu jej bucików na twardej ziemi alei. Nie zauważył dotąd nigdy giętkości jej kibici, żywego ruchu jej spódnicy sunącej za nią z szelestem węża. Była to dla niego niewyczerpana rozkosz, widzieć ją, kiedy tak szła powoli przy nim, tyle odkrywał nowych czarów w najmniejszem poruszeniu jej ciała.
— Masz słuszność — zawołał. — To zabawniejsze od wszystkiego. Szedłbym za tobą na koniec świata, gdybyś zechciała.
Jednakże o kilka kroków dalej wypytywał ją, czy nie czuje się znużoną, poczem oznajmił, że on spocząłby chętnie.
— Moglibyśmy usiąść — szepnął.
— Nie — odrzekła — nie chcę!
— Wiesz, położylibyśmy się tak, jak wtedy pośród łąk. Byłoby nam ciepło, byłoby nam dobrze.
— Ja nie chcę! Ja nie chcę!