Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/276

Ta strona została przepisana.

Odsunęła się jednym rzutem z przerażeniem wobec tych męzkich ramion wyciągających się ku niej. On nazwał ją głuptasem, usiłował ją pochwycić. Ale zaledwie dotknął jej zlekka, krzyknęła tak rozpaczliwie, że zatrzymał się cały drżący.
— Czy zrobiłem ci co?
Na razie nie odpowiedziała, zdziwiona sama swym krzykiem, śmiejąc się już ze swego strachu.
— Nie, daj pokój, nie męcz mnie... Cóżbyśmy robili, gdybyśmy usiedli? Wolę chodzić.
I dodała tonem poważnym, udającym żart:
— Wiesz dobrze, że szukam mojego drzewa.
Począł się śmiać, obiecując szukać wraz z nią. Stawał się bardzo dobrym, aby nie przestraszać jej gorzej, bo widział, że była jeszcze drżąca, pomimo, iż jak przedtem szła powoli obok niego. Ta rzecz, której poszukiwali obecnie, była zakazana, nie przyniesie im to szczęścia, i czuł się wzruszony jak ona, rozkosznym strachem, który wstrząsał nim za każdem westchnieniem boru w oddali. Woń drzew, zielona we światło dnia spadające z wysokich gałęzi, szepcząca cisza zarośli, przepełniały ich trwożnym niepokojem, jak gdyby mieli na zakręcie pierwszej ścieżki wejść w jakieś szczęście pełne grozy. I całe godziny szli pomiędzy drzewami. Zamieniali ze sobą zrzadka parę słów, nie rozstając się ani na chwilę, wchodząc jedno za drugiem w głąb