Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/277

Ta strona została przepisana.

najczarniejszych nor w zieleni. Najprzód zapuścili się w gąszcze, których młode pnie nie były nawet tak grube, jak pięść dziecka. Musieli je rozchylać, otwierać sobie drogę między młodziutkiemi pędami rzucającemi im na twarz ruchomą koronkę swoich liści. Za nimi ginęły ich ślady, otworzona ścieżka zamykała się napowrót, i szli kierowani przypadkiem, zabłąkani, zatopieni, nie zostawiając innych znaków swego przejścia, prócz kołysania się wysokich gałęzi. Albina, znużona tem, iż nie widzi nawet na trzy kroki przed sobą, ucieszyła się, gdy mogła wyskoczyć z ogromnego krzaka, którego końca szakali już tak długo. Znajdowali się na polance pokrytej wązkiemi ścieżkami wśród żywopłotów.
Na wszystkie strony rozchodziły się te ścieżki wraz z żywopłotami, wijąc się w kółko, przecinając się, skręcając, wydłużając kapryśnie. Stawali na palcach, aby zajrzeć nad żywopłoty, ale nie śpieszyło się im bynajmniej i zostaliby tu chętnie, zapominając się w ciągłych zakrętach, doznając przyjemności chodzenia bez końca, bez możności dojścia, gdyby nie mieli przed sobą wyniosłej linii starodrzewu.
Weszli nareszcie pod ten starodrzew religijnie, z pewną jakby uroczystą obawą, tak jak się wchodzi pod sklepienie kościoła. Pnie równe, pobielone od mchów, miały bladą szarość starych kamieni, wznosiły się niebotyczne, ustawiając się w nieskończone szeregi kolumn. W dali tworzyły one