Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/279

Ta strona została przepisana.

włosy jakby wielkich bogiń do połowy już zamienionych w drzewa.
Jawory wznosiły regularne torsy, których skóra gładka w czerwone desenie, zdawała się zrzucać odkruszone malowanie. Modrzewie, niby gromada barbarzyńców, schodziły po pochyłości, udrapowane w swe suknie tkane z zieloności pachnącej balsamem złożonym z żywicy i kadzidła. A królami były dęby, dęby ogromne, osadzające się śmiało na swoich przysadzistych brzuchach, rozszerzające władcze ramiona, które zabierały całe miejsce na słońcu; drzewa tytany, spiorunowane, przewrócone w postawach niezwalczonych szermierzy, których rozpostarte cielska tworzyły las cały.
Czy to nie będzie który z tych olbrzymów, dębów? A może jeden z tych pięknych jaworów, lub brzóz białych jak kobieta, lub wiązów, których mięśnie trzeszczały?
Albina i Sergiusz zapuszczali się coraz dalej bezwiednie, utopieni w tym tłumie. Przez chwilę zdawało się im, że już znaleźli: znajdowali się w środku kwadratu z drzew orzechowych, w cieniu tak chłodnym, że drżeli z zimna. Dalej doznali nowego wzruszenia, wchodząc do lasku kasztanowego, zielonego od mchów, z dziwacznie rozszerzonemi gałęziami, tak rozległemi, że możnaby na nich pobudować wiszącą wieś. Dalej jeszcze Albina odkryła polankę, dokąd pobiegli oboje cali zdyszani.
Na środka kobierca z delikatnej trawy, drzewo