Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/280

Ta strona została przepisana.

świętojańskie tworzyło jakby rumowisko zieloności, istną Babel liściastą, której zwaliska były okryte nadzwyczajną roślinnością. Były tam kamienie, uwięzione w drzewie, wyrwane z ziemi przez wzbierającą falę soków. Gałęzie wyższe pochylały się, puszczały korzenie w oddali, otaczały pień głębokiemi arkadami, ludem nowych pni bezustanku pomnażanych. A na korze całej spękanej w krwawe rozdarcia dojrzewały strączki. Sam owoc potwora był wysiłkiem dziurawiącym ma skórę. Obeszli powoli w koło, weszli pod rozpostarte gałęzie, gdzie krzyżowały się ulice całego miasta, przetrząsnęli oczyma rozwarte szczeliny obnażonych korzeni. I odeszli, nie doznawszy tu nadludzkiego szczęścia, którego szukali.
— Gdzież my jesteśmy? — zapytał Sergiusz.
Albina nie wiedziała. Nigdy jeszcze nie była w tej stronie parku. Znajdowali się obecnie w klombie szczodrzenic i akacyj, których grona wydawały woń bardzo słodką, prawie cukrową.
— A teraz błądzimy — rzekła ze śmiechem. — Tych drzew nie znam, to pewna.
— Ależ — odezwał się — ten ogród ma jakiś koniec przecież. Wszak znasz koniec ogrodu?
Odpowiedziała szerokim giestem:
— Nie...
Stali niemi, doznając po raz pierwszy takiej szczęśliwości z poczucia ogromu parku. Zachwycało ich to, że są sami wśród posiadłości tak wiel-