Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/281

Ta strona została przepisana.

kiej, iż nawet oni muszą się wyrzec poznania jej krańców.
— Zatem zgubiliśmy się — po wtórzył Sergiusz wesoło. — To przyjemniej, kiedy się nie wie, gdzie się idzie.
Zbliżył się pokornie.
— Nie boisz się?
— O nie! Niema nikogo w ogrodzie, prócz mnie i ciebie... Kogóż mam się bać? Mury są zbyt wysokie. My ich nie widzimy, ale one nas ochraniają, rozumiesz?
Był tuż przy niej, szepnął:
— Przed chwilą, bałaś się mnie.
Ale ona patrzyła mu w oczy, pogodna, bez jednego drgnienia powiek.
— Robiłeś mi przykrość — odrzekła. — Teraz masz bardzo dobre oczy. Dlaczegóżbym się bała ciebie.
— To pozwolisz mi tak cię objąć? Powrócimy pod drzewa.
— Dobrze. Możesz przyciskać, robi mi to przyjemność. I będziemy szli powoli, prawda, aby nie za prędko odnaleźć drogę.
Objął ją w pół jedną ręką. I tak wrócili pod wysoki starodrzew, gdzie majestat sklepień zwolnił jeszcze tę przechadzkę dużych dzieci budzących się do miłości. Narzekała trochę na znużenie, oparła głowę na ramieniu Sergiusza, ale nie było wzmianki o siadaniu, bo i jakąż rozkosz mógł im sprawić spoczynek na trawie, w porównaniu do