Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/282

Ta strona została przepisana.

tej rozkoszy, jaką czuli, idąc ciągle razem. Zapomnieli o legendowem drzewie, szukali już tylko zbliżenia swych twarzy, aby się zblizka do siebie uśmiechać. I drzewa to, klony, wiązy, dęby — podpowiadały im pierwsze słowa miłosne.
— Kocham cię — mówił Sergiusz głosem cichym, który podnosił drobne, złote włosy na skroniach Albiny.
Chciał znaleźć inny wyraz i powtarzał:
— Kocham cię! Kocham cię!
Albina słuchała z pięknym uśmiechem, ucząc się tej muzyki.
— Kocham cię! Kocham cię! — Wzdychała rozkoszniej swoim perlistym, dziewczęcym głosem.
I podnosząc swe niebieskie oczy, w których zapalały się blaski jakiegoś świtania, zapytała:
— Jak ty mię kochasz?
Sergiusz zastanowił się. Jakaś uroczysta słodycz była w borze, w nawach głębokich pozostawało drżenie po stłumionych krokach tej pary.
— Kocham cię więcej niż wszystko — odpowiedział. — Piękniejsza jesteś, niż wszystko co widzę zrana otwierając okno. Kiedy patrzę na ciebie, wystarczasz mi. Ciebie jedną chciałbym mieć i nikogo więcej i byłbym szczęśliwy.
Przymykała powieki, poruszając się jakby kołysana.
— Kocham cię — mówił dalej. — Nie znam cię, nie wiem kto jesteś, nie wiem zkąd przychodzisz; nie jesteś matką moją, ani siostrą, a ja cię kocham,