Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/284

Ta strona została przepisana.

gdybym cię nie kochał. Jesteś mojem tchnieniem.
Zniżył głos, mówiąc w rozmarzeniu.
— Nie wie się tego tak odrazu. To wyrasta w nas razem z naszem sercem. Trzeba wyrosnąć, trzeba być silnym... Czy pamiętasz, jakieśmy się kochali, ale nie mówiliśmy o tem. Dzieckiem jest się, głuptasem a potem, pewnego pięknego dnia, staje się to zbyt oczywistem, wymyka się nam... A niema nic ważniejszego, kochamy się, bo kochać się to życie nasze.
Albina z głową podniesioną, z zamkniętemi oczami, wstrzymywała oddech. Napawała się milczeniem, gorącem jeszcze od pieszczoty tych słów.
— Kochasz? Kochasz? — szepnęła, nie otwierając oczu.
On stał niemy, bardzo nieszczęśliwy, nie mogąc znaleźć nic więcej, aby wyrazić, że ją kocha. Prowadził powoli oczami po jej różowej twarzy opuszczającej się, jakby w uśpieniu. Powieki były delikatne, niby żywy jedwab; koło ust była zachwycająca fałda wilgotna od uśmiechu; czoło przeczyste tonęło w złotawej linii włosów. On chciałby oddać całe swoje jestestwo w jednem słowie, które czuł na swych wargach, a nie mógł go wymówić. Wtedy nachylił się bardziej, zdawał się szukać na jakiem wybornem miejscu tej twarzy złoży to słowo ostateczne. I nie rzekł nic. Pocałował usta Albiny.