Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/285

Ta strona została przepisana.

— Albino, kocham cię!
— Kocham cię, Sergiuszu!
I zatrzymali się drżący od tego pierwszego pocałunku. Ona otworzyła była szeroko oczy. On pozostał z ustami lekko podanemi naprzód. Oboje patrzyli na siebie niezmieszani. Coś wyższego, jakaś potęga owładnęła nimi, było to jakby spotkanie dawno oczekiwane, w którem znów się ujrzeli, już dorośli, stworzeni dla siebie, połączeni na wieki. Dziwili się przez chwilę, podnosząc oczy ku liściastemu religijnemu sklepieniu, zdawali się przesłuchiwać spokojny lud drzew, aby odszukać echo swojego pocałunku. Ale wobec pogodnego współczucia boru, doznali wesołości bezkarnych kochanków, wesołości długiej, dźwięcznej, pełnej gadatliwych wybuchów kochania.
— Ach, opowiedz mi kiedy mię kochałeś? Powiedz mi wszystko... Czyś mię kochał wtedy kiedy spałeś na mej dłoni? Czyś mię kochał owego dnia, kiedy spadłam z wiśni, a ty stałeś na dole, taki blady z wyciągniętemi ramionami. Czy kochałeś mię wśród łąk, kiedy to obejmowałeś mię wpół, aby mi pomódz do przeskakiwania strumieni?
— Cicho, pozwól mi mówić. Kochałem cię zawsze... a ty, czyś mię kochała? Czyś kochała?
Aż do nocy żyli tem słowem „kochać“, które bezustanku powracało z coraz to nową słodyczą. Szukali go, używali go w każdem zdaniu, wymieniali je bez powodu dla samej przyjemności wymówienia go. Drugi pocałunek nie przyszedł na myśl