Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/286

Ta strona została przepisana.

Sergiuszowi. W ich nieświadomości wystarczało im zachowanie woni pierwszego.
Odnaleźli drogę, nie troszcząc się bynajmniej o ścieżki. Ody wychodzili z lasu, zmrok zapadał, księżyc wschodził, żółty wśród czarnych gąszczów. I był to czarujący powrót, wśród parku, z ową dyskretną gwiazdą, spoglądającą na nich przez wszelkie szpary wielkich drzew. Albina powiadała, że księżyc idzie za niemi. Noc była bardzo łagodna, gwiaździsta. W oddali bór odzywał się wielkim szmerem, którego Sergiusz słuchając myślał: on mówi o nas.
Przechodząc przez kwietnik szli w zapachu nadzwyczajnie słodkim, tym zapachu, który kwiaty wydają w nocy, bardziej omdlałym, bardziej pieszczotliwym, jakby oddechem był kwiatów uśpionych.
— Dobranoc, Sergiuszu.
— Dobranoc, Albino.
Wzięli się za ręce przed drzwiami na pierwszem piętrze, nie wchodząc do pokoju, gdzie zwykle mówili sobie dobranoc. Nie uściskali się.
Kiedy Sergiusz został sam, siedząc na brzegu łóżka słuchał długo jak Albina się kładła, na górze, nad jego głową. Był znużony jakiemś szczęściem usypiającem jego ciało.