Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/288

Ta strona została przepisana.

i uczynić im coś złego. Nigdy, ani jednem słowem, nie odzywali się o tych rzeczach, ale w pewnych bojaźliwych spojrzeniach wyznawali sobie to udręczenie usposabiające ich dziwnie, jakby wrogo względem siebie. Pewnego dnia jednakże Albina po długiem wahaniu, ośmieliła się:
— To źle, że tak ciągle siedzisz w zamknięciu. Możesz znowu zachorować.
Sergiusz zaśmiał się z przymusem.
— Ba — mruknął — byliśmy jaż wszędzie, znamy cały ogród.
Zaprzeczyła głową, a potem powiedziała bardzo cicho:
— Nie, nie... Nie znamy skał, nie chodziliśmy do źródeł. Tam rozgrzewałam się w zimie. Są zakątki, gdzie nawet kamienie wydają się żywe.
Nazajutrz bez wymówienia jednego słowa wyszli.
Udali się na lewo, za grotę, w której spała marmurowa kobieta. Stawiali stopy na pierwszych kamieniach, gdy Sergiusz rzekł:
— To pozostawiło nam jakąś troskę. Trzeba pójść zobaczyć wszędzie. Może uspokoimy się potem.
Dzień był parny, gorąco ciężkie jak przed burzą. Nie śmieli objąć się wpół. Szli jedno za drukiem, cali rozpaleni od słońca. Ona skorzystała z rozszerzenia się ścieżki w jednem miejscu, aby go puścić przed sobą, niepokoił ją bowiem jego oddech, doznawała przykrości, czując go za sobą, tak blizko swej sukni.