Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/289

Ta strona została przepisana.

W koło nich wznosiły się skaty szerokiemi tarasami. Na łagodnych pochyłościach rozpościerały się pola płyt ogromnych najeżonych szorstką roślinnością. Naprzód napotkali złociste janowce, kobierce cząbrów, kobierce szałwii, lawendy, wszystkie balsamiczne rośliny, i cierpkie jałowce, i gorzkie rozmaryny z zapachem tak silnym, że aż ich upoił. Po obu stronach drogi, ostrokrzewy tworzyły miejscami płoty podobne do delikatnej, ślusarskiej roboty, do krat z czarnego bronzu, z kutego żelaza, z polerowanej miedzi, skomplikowanych licznemi ozdobami, ukwieconych obficie kolczastemi różycami. Potem musieli przechodzić przez sosnowy las, aby się dostać do źródeł, skąpy cień ciężył im na ramionach jak ołów, suche igły na ziemi wydawały pod ich stopami chrzęst z lekkim żywicznym kurzem palącym ich wargi.
— Twój ogród tutaj nie żartuje — rzekł Sergiusz, zwracając się do Albiny.
Uśmiechnęła się. Byli na brzegu źródliska. Te jasne wody przynosiły im wielką ulgę. A nie kryły się one wśród zieloności jak źródła na równinach zasadzające w koło siebie gęste zarośla, by módz spać leniwie w cieniu. Powstawały na słońcu, w jakiejkolwiek skalnej dziurze, bez źdźbła trawy, któraby zieleniła ich błękitne wody. Wydawały się ze srebra, całe oblane wielkiem światłem. Na dnie było słońce na piasku, kurzawa żywej jasności. Z jednego źródła rozchodziły się wszystkie wyciągając ramiona przeczystej białości; podno-