Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/290

Ta strona została przepisana.

siły się podobne do igrającej nagości dziecka, znów spadały nagle, a mięki zakręt wodospadu zdawał się-być przegięciem niewieściej kibici o jasnem ciele.
— Włóż ręce — zawołała Albina. — W głębi, woda jest lodowata.
W istocie odświeżyli ręce. Bryzgali sobie wodą w oczy; zatrzymali się ta, w deszczowej mgle podnoszącej się z tych wód. Słońce było jakby mokre.
— Patrz — zawołała znowu Albina: — Tam jest kwietnik, a tam łąki, a tam las.
Przez chwilę patrzyli na Paradou, rozpostarte u ich stóp.
— I widzisz — dodała — nie można dostrzedz najmniejszego kawałka muru. Nasza jest cała kraina aż do brzegów nieba.
Objęli się wkońcu byli bezwiednie, jakimś odruchem ufnym i bezpiecznym. Zródlisko koiło ich gorączkę. Ale kiedy odchodzili, Albina, jakby pod wpływem przypomnienia, zawróciła Sergiusza mówiąc:
— Tam, u stóp skał, raz widziałam mur. Już dawno temu.
— Ależ nic nie widać — szepnął Sergiusz, lekko pobladły.
— Owszem... Musi być za aleją kasztanów, tam w zaroślach.
A czując ramię Sergiusza przyciskające ją nerwowo, dodała: