Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/292

Ta strona została przepisana.

potem. Mandragory, cykuty, pokrzyki sprawiały im zawrót głowy, ociężałość, od której chwieli się w objęciu jedno drugiego, wylani teraz i otwarci.
— Czy chcesz, abym cię wziął? — zapytał Sergiusz Albiny, czując że silniej opiera się na nim.
I już ją ściskał, obejmując obu rękami. Ale ona wydobyła się, oddychając głęboko.
— Nie, ciśniesz mnie zanadto — rzekła. — Daj pokój. Nie wiem, co mi jest? Ziemia chodzi podemną... Widzisz, to tu mi tak niedobrze.
Wzięła jego rękę i przyłożyła do swej piersi. On cały zbielał. Omdlewał bardziej niż ona. I obojgu łzy podchodziły do oczu, gdy widzieli siebie takimi, a nie znajdowali lekarstwa na to swoje wielkie nieszczęście. Czyżby mieli tak pomrzeć tutaj na tę nieznaną chorobę?
— Pójdź w cień, pójdź usiąść — rzekł Sergiusz. — To rośliny te zabijają nas swą wonią.
Prowadził ją za palce, bo drżała, gdy tylko dotknął się całej ręki. Usiadła w cieniu pięknego cedru rozszerzającego więcej niż na dziesięć metrów płaskie dachy swoich gałęzi.
Dalej wgłębi rosły dziwaczne odmiany drzew iglastych: cyprysy z miękiemi, płaskiemi liśćmi niby gruba koronka; jodły proste i poważne, podobne do starożytnych, świętych kamieni, czarnych jeszcze od krwi ofiar: cisy, których ciemne suknie zakończała srebrna frendzla, same takie rośliny co mają trwałe ulistnienie, przysadziste, z ciemną z:elonością lakierowanej skóry, a obryzgane żółtym i czer-