Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/293

Ta strona została przepisana.

wonym kolorem, tak mocne, że słońce ślizgało się po nich, nie osłabiając ich bynajmniej. Jedna zwłaszcza igława szczególna była z dużemi regularnemi ramionami, niby architektura płazów poszczepianych jedne na drugich, najeżających swe dachówkowato ułożone liście, niby łuski rozzłoszczonego węża. Tu pod temi ciężkiemi roślinami, gorąco morzyło zmysłowym snem. Powietrze spało, bez żadnego podmuchu wśród sypialnianej jakiejś wilgotności. Jakaś woń wschodniej miłości, woń malowanych warg sunamitki podnosiła się z pachnących lasów.
— Nie siadasz? — rzekła Albina.
I usunęła się trochę; aby mu zrobić miejsce, ale on cofnął się, stanął z boku. A kiedy ona znów go zapraszała, osunął się na kolana o parę kroków. Mówił z cicha:
— Ja mam silniejszą gorączkę od ciebie, spaliłbym cię... Słuchaj, gdybym się nie bał zrobić ci coś złego, to bym cię objął uściskiem tak mocnym, tak mocnym, że nie czulibyśmy już tych cierpień.
Wlókł się na kolanach, zbliżył się trochę.
— Ach, mieć ciebie w mem objęciu, ciebie mieć w sobie... O tem jednem myślę. W nocy budzę się ściskając próżnię, ściskając sen o tobie. Chciałbym wziąć cię z początku tylko za sam koniec małego paluszka i potem posiadłbym cię całą pomału, aż dopókiby nic z ciebie nie zostało, a i do-