Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/296

Ta strona została przepisana.

kwitały tłumnie, ukazując swe serca roślin omdlewających; było ich wiele różnej zieloności, i zielone jasne, i ciemne, żółtawe, szarawe, brunatne rdzą obryzgane, ciemno-zielone z blado-złotym brzegiem; i były one różnych kształtów, z liśćmi szerokiemi, powycinanymi w serca, z liśćmi wązkiemi jak miecz nagi, jedne uzębione kolcami, inne z delikatnym obrąbkiem; ogromne, wznoszące wysokie łodygi swych kwiatów, skąd zwieszały się sznury różowych korali; drobne, wyrastające gromadnie z jednego pędu, niby mięsiste kwiecenie wysuwające na wsze strony zwinne padalcze języki.
— Wróćmy w cień — prosił Sergiusz. — Ty usiądziesz, jak przed chwilą, a ja uklęknę i będę do ciebie mówił.
Słońce padało tu szeroką smugą; zwycięskie, brało nagą ziemię, przyciskając do swego rozpalonego łona. W odurzeniu tego upału, Albina zachwiała się, zwróciła się do Sergiusza:
— Weź mię — rzekła gasnącym głosem.
Zaledwie dotknęli się siebie, padli na ziemię z ustami przy ustach, bez głosu. Zdawało się im, że spadają ciągle, jak gdyby skała usuwała się pod niemi w nieskończoność. Błądzili rękami po twarzach, szyjach, po ubraniu. Ale w tem zbliżeniu się było tyle udręczającego niepokoju, iż podnieśli się prawie natychmiast, rozdrażnieni, nie mogąc pójść dalej w zaspokojeniu swych żądz. I ucie-