Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/300

Ta strona została przepisana.

wonych piaskach wybrzeży, na wydłużonych ławach różowego koralu, słońce zachodziło łagodnie gasząc po jednym swe promienie; albo zachodziło dyskretnie za jaką wielką chmurą, ułożoną jakby firanka alkowy z popielatego jedwabiu, dozwalająca dojrzeć zaledwie jakąś czerwonawość nocnej lampy; albo jeszcze, zachód był namiętny, jasne białości zwolna zakrwawiały się od rozpalonej tarczy, i w końcu wraz z nią staczały się za horyzont.
Tylko rośliny nie poddały się. Albina i Sergiusz chodzili, by króle w tłumie podległych sobie zwierząt. Gdy byli w kwietniku podnosiły się roje motyli dla ucieszenia ich oczu, wachlowały ich swemi skrzydełkami, lecąc za niemi, niby żywe drgania słońca, niby kwiaty wzlatujące by otrząsnąć swą woń. W sadzie spotykali się na wierzchu drzew z łakomemi ptakami; wróble, wilgi, zięby, gile wskazywały im najdorzalsze owoce pokiereszowane ptasiemi dziobami; a hałas tam był uczniaków na swobodzie, wesołość rozhukana, bezczelne gromady, które przychodziły kraść wiśnie tuż u ich stóp, gdy oni usadowieni na gałęziach zajadali śniadanie.
Jeszcze lepszą zabawę miała Albina na łąkach; brała tam w rękę małe żabki zielone, przykucnięte wzdłuż trzcin, a miały one złote oczy, łagodność zwierząt zamyślonych; Sergiusz przy pomocy słomki wypłaszał świerszcze z dziur, łaskotał brzuszek polnego konika aby go skłonić do śpiewa-