Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/301

Ta strona została przepisana.

nia, zbierał owady różowe, owady niebieskie, owady żółte i kładł je sobie na rękawach, podobne da gazików z rubinów, szafirów i topazów; tam było tajemnicze życie wód, ryby o grzbiecie ciemnym sunące wśród zmąconej wody, węgorze, odgadywane po lekkiem poruszaniu się traw, ikra rozsypująca się za najmniejszym hałasem, jak obłok ciemnego piasku; muchy usadowione na wielkich łyżwach marszczące umarłą powierzchnię w szerokie srebrzyste koła. Patrząc na całe to milczące mrowienie się, mieli często ochotę stanąć bosemi nogami w samym środku prądu, aby czuć przesuwanie się bez końca tych milionów istnień.
W inne dnie, dnie słodkiej omdlałości, szli pod drzewa lasu słuchać serenady swoich muzykantów: kryształowego fletu słowików, małej srebrzystej trąbki sikor, oddalonego wtóru kukułek. Cieszyli się nagłym lotem bażantów, których ogony migały jak pas słońca wśród gałęzi. Zatrzymywali się uśmiechnięci, aby pozwolić przejść młodym swawolnym sarnom, lub poważnym jeleniom idącym parami i przerywającym swój bieg, by się na nich popatrzeć. To znów w inne dnie, kiedy niebo gorzało, wchodzili na skały, radując się z chmar skoczków, które poruszone ich stopami wzlatywały z rosnących tu cząbrów z trzaskiem drzewa w ogniu; węża przeciągające się pod pożółkłemi krzakami; jaszczurki wygrzewające się na rozpalonych do białości kamieniach przeprowadzały ich życzliwem okiem; różowe czerwonaki zanurzająca