Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/302

Ta strona została przepisana.

swe nogi w wodzie, nie odlatywały przy ich zbliżeniu się, uspakajając też swoją ufną powagą wodne kurki, drzemiące w środku sadzawki.
Albina i Sergiusz czuli to życie w parku wzrastające dokoła nich, dopiero od chwili kiedy w pocałunku poczuli, iż sami żyją. Teraz ogłuszało ich ono chwilami; przemawiało do nich słowami, których nie rozumieli; zwracało się ku nim z żądaniem, któremu nie wiedzieli jak uledz. Życie owo, wszystkie odgłosy, wszystkie te wonie i wszystkie cienie roślin wprawiały ich w niepokój dochodzący aż do gniewania się jednego na drugie. A jednak w parku spotykała ich serdeczna poufałość. Każda trawka, każde zwierzątko było im przyjacielem. Paradou to była jedna wielka pieszczota. Przed ich przyjściem, dłużej niż przez sto lat, słońce było tu jedynym panem i królowało swobodnie, okrywając swoim przepychem każdą gałąź. Ogród znał wtedy tylko słońce. Widział je co rana przeskakujące mur obwodowy ukośnemi promieniami, w południe spadające prostopadle na omdlałą ziemię i odchodzące wieczorom muskając liście pożegnalnym pocałunkiem.
To też ogród nie wstydził się już wcale, przyjął Albinę i Sergiusza, jak przyjmował był przez czas tak długi słońce, jako dobre dzieci niekrępujące go wcale. Zwierzęta, drzewa, wody, kamienie pozostały przecudnie dziwne, przemawiając wielkim głosem, żyjąc nago, bez żadnych tajemnic, roztaczając niewinny bezwstyd, piękne rozmiłowa-