Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/305

Ta strona została przepisana.

leko grubsza odemnie. Zresztą trudno wiedzieć, ona tak dziwnie leży głową na dół.
Umilkli Na malowidle wyblakłem, zatartem przez czas, rozgrywała się scena, której wcale byli nie spostrzegli. Jasne ciała, jakby zmartwychwstałe, wychodziły z szarej ściany, jak odświeżony obraz, którego szczegóły zdawały się występować na nowo jeden po drugim pod wpływem skwaru lata. Kobieta przewrócona na wznak leżała pod uściskiem fauna z koźlemi nogami. Można było odróżnić wyraźnie, odrzucona ręce, poddający się tułów, rozkołysaną kibić, tej dużej, nagiej dziewczyny, przydybanej na snopach kwiatów, zżętych przez małe amorki, które z sierpem w ręku dorzucały jeszcze bezustanku nowe garście róż. Widać było również wysiłek fauna i jego pierś dyszącą. A drugim końcu były jut tylko obie stopy kobiety w powietrzu, ulatujące niby dwa różowe gołębie.
— Nie — powtórzyła Albina — ona nie jest do mnie podobna... Ona jest brzydka.
Sergiusz nie rzekł nic. Patrzył na kobietę, patrzył na Albinę, jak gdyby porównywał. Ona zatoczyła rękaw aż po ramię, aby pokazać, że ma bielszą rękę. I umilkli po raz dragi, powracając do malowidła, z niewymówionemi pytaniami aa ustach. Wielkie błękitne oczy Albiny zatrzymały się przez chwilę na szarych oczach Sergiusza, w których błyszczał jakiś płomień.
— Odmalowałeś chyba na nowo cały pokój? —