Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/307

Ta strona została przepisana.

Sergiusz zajął fotel o parę kroków od niej, mówiąc o czem innem. Oboje byli bardzo znużeni, jakby po długiem chodzenia. Doznawali przykrości, zdawano się im bowiem, że malowidła patrzą na nich. Grona amorków wysypywały się po za gzemsy z hałasem rozkochanych ciał, niesforną gromadą bezwstydnych łobuzów, rzucających im kwiaty i grożących, iż zwiążą ich ze sobą niebieskiemi wstążeczkami, któremi pętali starannie dwoje kochanków w jednym rogu sufitu. Pary ożywiały się, rozwijała się historya owej dużej nagiej dziewczyny pokochanej przez fauna, którą mogli wyśledzić począwszy od czatów jego za krzakiem róży, aż do oddania się dużej dziewczyny na różanych listkach. Czyżby oni wszyscy mieli zejść? Czy nie oni to już wzdychali i czy to nie ich tchnienie napełniało pokój zapachem jakiejś dawnej rozkoszy.
— Duszno tu, prawda? — rzekła Albina — Daremnie przewietrzałam, zawsze ten pokój czuć starzyzną.
— Tamtej nocy — opowiadał Sergiusz — zbudziła mię woń tak przenikająca, że wołałem ciebie, sądząc, że to ty weszłaś do pokoju. Zupełnie jakby ciepło twoich włosów, kiedy w nie wetkniesz parę gałązek heliotropu... W pierwszych dniach było to takie oddalone, jakby przypomnicie zapachu. Ale teraz nie mogę już sypiać, zapach ten jest coraz mocniejszy, aż do zawrotu głowy. Zwłaszcza wie-