Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/311

Ta strona została przepisana.

miawszy, iż nie chce odpowiadać. Teraz, jak tylko wchodziła, patrzył na nią z niepokojem, obawiając się że którego wieczora nie znajdzie już sił by przyjść do niego. Gdzie ona mogła się zamęczać do tego stopnia? Jakaż to walka każdogodzinna czyniła ją tak smutną i tak szczęśliwą? Jednego rana, posłyszawszy lekki chód pod swemi oknami, wstrząsnął się, Nie mogła to być sarna, nie podeszłaby tak blizko. Znał on zbyt dobrze ten chód rytmiczny, na który nie potrzebowały się skarżyć trawy. Albina przebiegała Paradou bez niego. Więc to z Paradou przynosiła swoje zniechęcenia, swoje nadzieje, całą tę walkę, całe to znużenie, które ją zabijało. I pewny był, że wie dobrze, czego ona szuka, sama jedna, w głębi gąszczów, z niemym uporem kobiety, która poprzysięgła sobie, iż znajdzie. Odtąd nasłuchiwał je kroków. Nie śmiał podnieść firanki i śledzić za nią zdaleka poprzez gałęzie, lecz doznawał szczególniejszego wrażenia, prawie bolesnego, gdy wiedział, że ona udała się na prawo albo na lewo, lub że weszła w kwietnik i jak daleko zapuściła się w swej wycieczce.
Pośród gwarnego życia parku, nieustannego szumu drzew, szemrania wód, ciągłej piosnki zwierząt, on odróżniał lekki odgłos jej bucików tak wyraźnie, że mógłby powiedzieć, czy stąpa po żwirze nadbrzeżnym, czy po miękiej ziemi lasu, czy po płytach nagich skał. Nawet doszedł do poznawania w jej powrocie radości lub smutku, po