Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/312

Ta strona została przepisana.

nerwowem stukaniu jej korków. Jak tylko wchodziła na schody, on odchodził od okna, nie przyznając się przed nią, iż w ten sposób jej towarzyszy wszędzie. Musiała się jednak domyślić jego wspólnictwa, bo odtąd oznajmiała mu rezultaty swych poszukiwań jednem spojrzeniem.
— Zostań, nie wychodź już — rzekł raz zrana do niej, składając ręce, gdy widział że jej zmęczenie wczorajsze nie przeszło jeszcze. — Do rozpaczy mnie przywodzisz.
Wymknęła się zniecierpliwiona. Jego męczył coraz więcej ten ogród rozbrzmiewający krokami Albiny. Lekki odgłos jej bucików był jednym głosem więcej wołającym na niego, głosem panującym, którego doniosłość wzmagała się w nim. Zatkał sobie uszy, nie chciał już słyszeć, a chód ten z oddali miał echo w biciu jego serca. Wieczorem zaś gdy powracała, park cały wchodził za nią, ze wspomnieniami ich przechadzek, powolnego budzenia się ich tkliwości, wpośród natury-wspólniczki. Wydawała mu się wyższa, poważniejsza, jakby dojrzała podczas tych wycieczek samotnych. Z rozbawionego dziecka nic w niej nie pozostało, tak dalece, iż nieraz zgrzytał zębami, widząc ją tak ponętną.
Jednego dnia koło południa, Sergiusz posłyszał Albinę pędzącą galopem do domu. Postanowił był sobie nie nasłuchiwać, gdy ona wyjdzie. Zwykle powracała późno. I zdumiony był skokami, jakie musiała robić biegnąc wprost przed siebie, łamiąc gałęzie zagradzające ścieżki. Na dole pod okna-