Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/315

Ta strona została przepisana.

Zwolna zdobywała go, jedynie nie, tylko po jego twarzy błękitną pieszczotę swego spojrzenia. Podniósł powieki, odpoczywał bez nerwowych wstrząśnięć, cały należał do niej.
— Ach gdybyś wiedział, szepnęła mu cichutko do ucha. Ośmieliła się widząc, iż nie przestaje się uśmiechać.
— To kłamstwo to nie jest zakazane — szepnęła — Ty jesteś mężczyzną, nie powinieneś się bać.. Gdybyśmy tam poszli i zagrażało mi niebezpieczeństwo, tobyś mię bronił, prawda? Potrafiłbyś mię ztamtąd unieść na swych burkach? Jak jestem przy tobie nie obawiam się... Popatrz się tylko, jakie masz mocne ramiona. Czy można się czegokolwiek obawiać, kiedy się ma takie mocne ramiona jak twoje!
Głaskała go ręką po włosach, po karku, po ramionach.
— Nie, to nie jest zakazane — zaczęła znowu. — To historyjka dla głupich. Ci co ją niegdyś rozpuścili, mieli w tem interes, aby nikt nie przyszedł przeszkadzać im w najrozkoszniejszem miejscu ogrodu... Pomyśl, że jak tylko zasiądziesz na tym kobiercu traw, poczujesz się doskonale szczęśliwym. Wtedy dopiero poznamy wszystko, zapanujemy naprawdę... Posłuchaj mnie, chodź ze mną.
Odmówił poruszeniem głowy, ale bez gniewu, jak człowiek, którego ta gra bawi. Po chwili milczenia, zmartwiony jej zachmurzeniem się, chcąc