Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/316

Ta strona została przepisana.

aby go jeszcze pieściła, roztworzył nakoniec usta i zapytał:
— Gdzie to jest?
Zrazu nie odpowiadała. Zdawała się patrzeć gdzieś w dal.
— To tam — szepnęła. — Nie mogę ci wskazać. Trzeba iść długą aleją, potem zwraca się na lewo, i jeszcze na lewo. Musieliśmy przechodzić mimo dwadzieścia razy... Daremniebyś szukał, nie znalazłbyś gdybym cię tam nie poprowadziła za rękę. Ja poszłabym tam prosto, chociaż, niepodobna mi wytłomaczyć ci tej drogi.
— A kto ciebie zaprowadził?
— Ja nie wiem... Owego poranku wszystkie rośliny wyglądały jakby mię chciały popchnąć w tę stronę. Długie gałęzie zacinały mię z tyłu, trawy urządzały pochyłości, ścieżki nastręczały się same. I zdaje mi się, że i zwierzęta wtrącały się również, bo widziałam jelenia, który biegł przedemną, jakby prosząc, bym szła za nim, a gromadka gilów przelatywała z drzewa na drzewo, ostrzegając mnie szczebiotaniem, jak tylko chciałam zawrócić na złą drogę.
— I bardzo to piękne?
I znowu nie odpowiadała. Głęboki zachwyt był w jej oczach. A kiedy już mogła mówić:
— Nie potrafię wypowiedzieć, jakie piękne... Taki czar przeniknął mię, że poprostu miałam świadomość jakiejś radości bez nazwy, lecącej z gąszczów, spoczywającej na trawach. I powróci-