Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/321

Ta strona została przepisana.

sinienia. A gdy się wahali, sarenka, spoglądając na nich swemi pięknemi, słodkiemi oczyma, jednym susem skoczyła w gąszcz.
— To tutaj — rzekła Albina.
Zbliżyła się pierwsza, odwracając znów głowę i pociągając Sergiusza; zniknęli za drżeniem poruszonych liści i wszystko się uciszyło. Weszli w rozkoszny spokój.
W środku stało drzewo pogrążone w takim cieniu, że nie było można rozpoznać gatunku. Obwód miało olbrzymi, pień oddychał niby pierś ludzka, gałęzie wyciągały się daleko jak opiekuńcze ramiona. Wydawało się to drzewo silnem, dobrem, potężnym, urodzajnem; było dziekanem ogrodu, ojcem boru, dumą roślin, przyjacielem słońca, które wstawało i kładło się co dnia na szczycie. Z jego sklepienia zielonego spływały wszystkie radości stworzonego świata: wonie kwiatów, śpiew ptactwa, przebłyski światła, świeżo budzenie się jutrzenki, senne ciepło zmroku. Soki jego krążyły z taką siłą, że rozdarłszy korę spływały i kąpały drzewo w oparach rodzajności, czyniły je męzkością ziemi. To jedno drzewo zaczarowało całą polankę. Inne drzewa dokoła niego tworzyły mur nieprzebity, odosabniając je w głębi tej arki milczenia i półświatła; była tam tylko zieloność bez skrawka nieba, bez śladu widnokręgu, kopuła przybrana w delikatne jedwabie liści, z rozesłanym na ziemi gładkim aksamitem mchów.