Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/322

Ta strona została przepisana.

Wstępowało się tam, jak w kryształ źródlany, jak w przezroczystość zielonawą, jak w srebrną taflę wody porysowaną cieniami nadbrzeżnych trzcin. Barwy, wonie, dźwięki, drżenia, wszystko było nieokreślone, przejrzyste, nienazwane, szalejące ze szczęścia, aż do zamglenia się wszystkiego. Omdlałość sypialni, błysk nocy letniej zamierający na odsłoniętem ramieniu kochanki, zaledwie dosłyszalny, niezrozumiały szept miłości przechodzący nagle w wielki czar milczenia, wszystko to było tam pośród gałęzi nieruchomych, nieporuszonych żadnym, choćby najlżejszym powiewem. Samotność poślubna, przepełniona uściskami jakichś istot, pokój pusty, w którym się czuje, że gdzieś za spuszczonemi firankami przyroda w objęciach słońca nasyca się w gorącem zjednoczeniu. Od czasu do czasu, krzyże drzewa zajęczały, jego członki wyprężały się, jak u spoczywającej kobiety; zdrój życia spływający po korze skraplał obficiej trawy do koła, woniejąc miękością pożądań, tonąc w poczuciu zupełnego oddania się. Polanka bladła z rozkoszy. Drzewo omdlewało wraz ze swym cieniem, z kobiercem traw, ze swem opasaniem mocnych gąszczów. Stawało się samą rozkoszą.
Albina i Sergiusz byli zachwyceni. Od chwili gdy drzewo wzięło ich w słodką moc pod swe gałęzie, czuli się wyleczonymi z dotkliwej trwogi na którą cierpieli. Nie doznawali już tej obawy, co