ich skłaniała do wzajemnego unikania siebie, tych gorących, rozpaczliwych walk, któremi się zamęczali, nie znając wroga tak zaciekle odpieranego przez siebie. Przeciwnie, ogarnęła ich ufność bezwzględna, pogoda niezmącona, powierzali się jedno drugiemu, oddając się zwolna przyjemności pozostawania ze sobą, bardzo daleko, w głębi schronienia tak cudownie ukrytego. Czego wymagał od nich ogród, nie podejrzewali jeszcze, zostawili mu zupełną swobodę rozrządzania ich miłością bez drżenia oczekiwali, by drzewo przemówiło do nich. Ono zaś wprowadziło ich w taki stan zaślepienia miłosnego, że znikała przed niemi cała polanka wspaniała, królewska, będąca już dla nich tylko rozkołysaniem woni. Zatrzymali się z lekkiem westchnieniem, ujęci wonną świeżością.
— Powietrze ma tutaj smak owocu — szepnęła Albina.
Sergiusz odpowiedział bardzo cicho:
— Ta trawa żyje, doznaję takiego wrażenia, jakbym stąpał po skraju twej sukni.
W religijnym nastroju zniżyli swój głos. Nawet nie byli ciekawi spojrzeć w górę na drzewo. Odczuwali aż nadto jego majestat na swych barkach. Albina pytała spojrzeniem, czy zgrzeszyła przesadą, opowiadając czar tej zieleni. Odpowiedzią Sergiusza były dwie jasne łzy, które zbiegły mu po
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/323
Ta strona została przepisana.