Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/328

Ta strona została przepisana.

śmiechem rozkoszy, jelenie beczały pijane taką żądzą, iż konały ze zmęczenia, obok rozkładających się łani. A na płytach skał, pod nędznemi krzakami, padalce powiązane ze sobą parami, gwizdały słodko, zaś duże jaszczurki wysiadywały swe jaja, z grzbietem drgającym od lekkich pomrukiwań zachwytu. Z najbardziej oddalonych zakątków, z przestrzeni słonecznych, z najgłębszych cieniów, wstawała woń zwierzęca, gorąca od powszechnego palenia się.
Całe to mrowiące się życie przechodził dreszcz twórczy. Pod każdym liściem jakiś owad poczynał, w każdej kępce traw wyrastała rodzina, muchy zczepione jedna z drugą, zapładniały się, nie przerywając lotu. Niewidzialne źdźbła życia, zaludniające materyę, atomy samejże materyi kochały się, łączyły się, rozkołysując ziemię rozkosznie, czyniąc z parku jedną wielką chwilę twórczą. Albina i Sergiusz posłyszeli. On nie mówił nic, coraz silniej ściskał ją, otaczając ramionami swemi; konieczność odradzania się otaczała ich. Ulegli wymaganiom parku. Drzewo powierzyło Albinie do ucha to, co matki szepczą oblubienicom w dzień ślubu.
Albina oddała się. Sergiusz posiadł ją.
I cały ogród pogrążył się wraz z tą parą w ostatecznym okrzyku namiętności. Pnie ugięły się, jakby od wielkiego wichru, trawy zaszlochały z upojenia; kwiaty omdlałe, z ustami otwartemi, wyziewały swą duszę, nawet niebo rozżarzone w zacho-