Gdy Albina i Sergiusz w swej szczęśliwości ocknęli się z odurzenia, uśmiechnęli się do siebie. Wracali z krainy światła. Zstępowali ze szczytów.
Uścisnęli się za ręce, dziękując sobie i opamiętawszy się zupełnie, powiedzieli do siebie:
— Kocham cię, Albino.
— Sergiuszu, kocham cię.
Nigdy jeszcze te słowa „kocham cię“ nie miały dla nich tak głębokiego znaczenia. Wyrażały one wszystko, wszystko wyjaśniały. Pozostali tu przez czas, którego długości nie umieliby oznaczyć, w słodkim spoczynku ściskając się jeszcze. Czuli się zupełnie doskonałymi. Przepełniała ich rozkosz twórczości, zrównani byli z macierzystemi potęgami świata, należeli do twórczych żywiołów samejże ziemi. I była jeszcze w szczęściu ich pewność dokonania się prawa, promienna pogoda celu, znalezionego logicznie krok za krokiem.
Sergiusz biorąc ją znowu w swe silne ramiona mówił:
— Czy widzisz, jestem uzdrowiony, to ty dałaś mi całe swoje zdrowie.
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/330
Ta strona została przepisana.
XVI.